,,Nie, bo nie!” W co grają z nami uczniowie?


Zaczyna się niewinnie. Siedzę w domu, sierpień chyli się ku końcowi, herbata paruje w ulubionym kubku, a w głowie pojawia się obraz klasy. Nie całej, nie wszystkich uczniów naraz. Pojawia się on. Ten jeden, który zawsze staje mi przed oczami, kiedy myślę o nadchodzącym roku szkolnym. Wchodzi do sali z miną, jakby odrabiał pańszczyznę, rzuca torbę na ławkę i od razu kieruje wzrok na zegar. Sekunda po sekundzie, minuta po minucie, wszystko lepsze od spojrzenia w podręcznik. Głośne westchnięcie, przeciągłe ziewnięcie, teatralne przewrócenie oczami. A potem komentarz, koniecznie półgłosem, żeby wszyscy usłyszeli: że nudno, że niesprawiedliwie, że znów został oceniony gorzej od kolegi. Na mojej lekcji gra się spektakl pod tytułem „Nie, bo nie!”, a on jest w nim głównym aktorem.
Z pozoru to zwykła buta, trochę buntu, zwyczajny brak szacunku. Ale kiedy odłożę emocje, widzę w tym coś więcej. To nie przypadek, że jego zachowania mają powtarzalny rytm, że zawsze pojawiają się w podobnych sytuacjach. Patrząc na to okiem pedagoga, można powiedzieć, że to klasyczny przykład gier interpersonalnych, o których pisał Eric Berne. Uczeń, który mówi „nie, bo nie”, nie reaguje tylko na treść lekcji. On wchodzi w grę – w zaplanowany, choć często nieuświadomiony scenariusz, którego celem jest zdobycie czegoś więcej niż tylko uwagi.
Berne pisał o tym, że ludzie angażują się w gry, ponieważ dostarczają im tzw. „znaczków”, małych porcji emocjonalnego uznania, nawet jeśli to uznanie przybiera formę złości, frustracji czy krytyki. Dla ucznia, który kwestionuje ocenę, wzdycha głośno czy teatralnie okazuje znudzenie, najważniejsze nie jest samo to, że lekcja jest trudna albo niezbyt interesująca. Najważniejsze jest to, że cała klasa odwraca głowę, że nauczyciel musi zareagować, że pojawia się napięcie, które daje mu energię i poczucie istnienia w centrum wydarzeń. „Nie, bo nie!” to nic innego jak zaproszenie do gry.
Można nazwać ją grą w sprawiedliwość. Scenariusz powtarza się niemal zawsze: nauczyciel stawia ocenę, uczeń kwestionuje, publiczność obserwuje. W tle rozgrywa się walka o to, kto ma rację, kto jest silniejszy i czyje argumenty są ważniejsze. Można też zobaczyć w tym grę w nudę. Każde westchnięcie, każdy teatralny gest ma za zadanie obniżyć wartość lekcji, pokazać, że to, co proponuje nauczyciel, nie ma sensu. Takie zachowania są formą negocjacji – uczeń nie mówi tego wprost, ale jego język ciała i komentarze wybrzmiewają jak prośba: „Daj mi coś, co naprawdę mnie poruszy”. Bywa i tak, że gra przybiera formę opozycji – wszystko, co zostanie zaproponowane, spotyka się z kontrą. To swoista próba sił, kto kogo złamie, kto pierwszy ustąpi.
Najtrudniejsze dla nauczyciela jest to, że takie gry mają swoją publiczność. Klasa śmieje się, obserwuje, czeka na reakcję. I tu właśnie tkwi największa pułapka. Jeżeli nauczyciel da się wciągnąć w emocjonalną wymianę, gra trwa w najlepsze, a uczeń zdobywa swoje punkty. Wtedy to on jest reżyserem lekcji, a nie nauczyciel. Berne podkreślał, że gra toczy się nie o realny problem – nie o ocenę, nie o długość zadania, nie o trudność tematu – lecz o ukryte „zyski psychologiczne”. Dla ucznia tym zyskiem może być potwierdzenie tożsamości buntownika, zdobycie uwagi kolegów albo utwierdzenie się w przekonaniu, że „świat i tak jest przeciwko niemu”.
Dlatego tak ważne są zdrowe granice. Można i trzeba zrozumieć, że za „nie, bo nie” stoi często potrzeba zauważenia, ale nie wolno zostawiać tego bez reakcji. Milczenie bywa przyzwoleniem, a długofalowo kończy się tym, że nauczyciel sam staje się elementem gry. Widzieliśmy to nieraz: pedagog, który dla świętego spokoju nie reagował, w końcu stawał się bohaterem anegdoty z koszem na głowie czy inną „klasową atrakcją”. Granice są jak ramy obrazu, nie ograniczają treści, ale nadają jej sens i kształt. Dzieci i młodzież potrzebują wiedzieć, że bunt ma swoje konsekwencje, a lekcja swoje reguły. Zdrowa reakcja to nie krzyk i nie kara dla samej kary, ale konsekwentne zatrzymanie gry i wyraźny komunikat: „Tutaj się zatrzymujemy, bo inaczej lekcja przestaje istnieć”.
Nie ma prostych recept. Każde „nie, bo nie” jest inne, każde skrywa inny ból, inne doświadczenie i inne potrzeby. Ale w każdym z nich można usłyszeć echo tego, o czym pisał Berne: że człowiek w grze szuka potwierdzenia swojego miejsca w świecie, nawet jeśli wybiera do tego najbardziej uciążliwą strategię. Zadaniem nauczyciela jest umieć to odczytać, nie dać się sprowokować, a jednocześnie wyraźnie pokazać, że scena lekcyjna nie należy tylko do buntownika.
Wracam więc do swojego kubka herbaty i myślę, że on znów stanie w drzwiach mojej klasy. Będzie wzdychał, przewracał oczami, komentował. Ale może tym razem zamiast złości, zobaczę w tym zaproszenie do rozmowy. Bo choć jego ulubione hasło brzmi: „Nie, bo nie!”, to moim zadaniem jest zadbać, by to hasło nie stało się hasłem całej klasy.
Anka Belferka